Wietnam Środkowy

Mój dom to moja świątynia w której z pieczołowitością ustrajam każdy kąt pamiątkami z podróży. Wszędzie można znaleźć atrybuty różnych krajów czy to w kuchni jako różne przybory kuchenne, przyprawy i magnesy, czy to w łazience jako perfumy, mydła i balsamy, w sypialni łapacz snów i narzuta na łóżko. Świeczniki, dywaniki, obrazki, posążki, obrusy, poduszki, koce, ubrania, drewniane wyroby porozrzucane po całym domu. Ze ścian spoglądają maski i inne różnorodności. Na jedną ze ścian chcę powiesić zestaw moich kapeluszy, które przywiozłam z Meksyku, Kuby i Sri Lanki, brakowało mi tylko popularnego w Wietnamie „non la”, wykonanego z liść planowych, więc zdecydowałam, że polecę po niego. Posłuchaj mojej opowieści o podróży przez ten piękny kraj i o zdobyciu wymarzonego kapelusza.

Wietnam jest bardzo różnorodnym i dużym krajem. Zdecydowaliśmy się podzielić naszą podróż na dwie części środkową i południową. Podróżowaliśmy w grudniu, więc odpuściliśmy jeden z najpiękniejszych regionów czyli północ z zamiarem powrotu i wyprawy motocyklowej w czasie letnim.

Na początek naszej podróży po Wietnamie zaplanowałam kolonialne miasteczko Hoi An. Już od dawna marzyłam aby zobaczyć to miejsce, zwłaszcza wieczorem. Czytałam kiedyś, że jest to jedno z najromantyczniejszych miejsc na ziemi. Pierwszego wieczoru gdy moim oczom ukazało się morze lampionów, oświetlone łódki pływające po kanale z parami trzymającymi się za ręce, oniemiałam. Taki spektakl świateł, wonnych kadzideł, lampionów i barwnie ubranych ludzi, przypadł mi zdecydowanie do gustu. Już pierwszego dnia zakochałam się w tym miejscu, a gdy obejrzałam je w ciągu dnia moje serce nie przestało szybciej bić, choć to wieczorem unosi się ta czarująca aura.

Zwiedziliśmy klika perełek architektury, które zachowały się dzięki architektowi z polski. Kazimierz Kwiatkowski uratował te piękne budynki w latach 90-tych przed wyburzeniem, które w 1999 roku trafiły na listę UNESCO. Dzięki niemu ja, miłośniczka architektury kolonialnej mogłam podziwiać budynki, które kiedyś były częścią jedwabnego szlaku z wpływami Japonii, Chin i oczywiście krajów europejskich. Kupiliśmy miejski bilet, za sprawą którego mogliśmy obejrzeć pięć wybranych przez nas zabytków. Na pierwszy ogień poszedł XVI-wieczny Most Japoński, najbardziej popularny zabytek w miasteczku. Później zwiedziliśmy zabytkowy dom Tan Ky oraz Museum of Folk Culture. Obydwa domy, które od kilkuset lat stoją nad brzegiem rzeki dziś zostały muzeami opowiadającymi ciekawe historie. Na koniec zostawiliśmy sobie dwie hale zgromadzeń, te chińskie bo najbardziej imponujące: Quang Trieu i Phuc Kien Assembly hall.

Miasto Hoi An nie słynie tylko z lampionów. Hoi An pod koniec I tysiąclecia p.n.e. stało się największym portem kontrolujących tę część morskiego szlaku jedwabnego. Osiedlali się tam przedstawiciele kupców chińskich, japońskich, a później również europejskich. Do dziś handel na ulicach miasta kwitnie. Najbardziej popularny jest jedwab i ręczne wyroby z tego materiału. Większość sklepików to szwalnie. Możesz uszyć sobie w ciągu doby garnitur czy sukienkę na miarę. Jeszcze przed przyjazdem zdecydowałam, że muszę kupić jakieś piękne ubranie i padło na kimono. Przymierzałam różne wzory i rodzaje, wszystkie ręcznie haftowane, same cuda. Gdy wybrałam wielkie, męskie (damskie kimona były na mnie za krótkie, bo jestem wysoka, więc wybrałam męskie), dwustronne kimono za bagatelna 800 zł., mój mąż prawie zemdlał. Zaczął wypytywać: czy będę w tym chodzić, czy oby na pewno ten wielki i ciężki kawał materiału zmieści mi się do bagażu podręcznego, który i tak mam za ciężki o 2 kg, czy nie szkoda mi aż 800 zł. na coś co będzie wisieć w szafie itd. Zwątpiłam. Rzeczywiście to był głupi pomysł. Lepiej kupić takie kimono w Japonii, gdzie polecę z dużą walizką. Smutno mi się zrobiło, że nie będę miała tego kimona, więc mój mąż zabrał mnie do sklepu obok i poprosił abym przymierzyła sukienki. Oczywiście były piękne i wszystkie uszyte jak na mnie.

Pani nawet się śmiała, że rzadko się zdarza aby Europejka była szczupła jak Azjatka. Za to mój mąż był zachwycony: lepsza żona w seksi sukience, niż w męskim kimono. Zadowolony, zapytał o cenę i kupił najładniejszą z sukienek dla mnie w prezencie urodzinowym, które miały się odbyć za kilka dni o czy opowiem w poście o Wietnamie Południowym.

Nasze podróże ostatnio wyglądają inaczej, mianowicie staram się jak najwięcej czasu spędzić w jednym miejscu aby móc odpocząć i poczuć bardziej lokalny klimat. Mieliśmy, więc czas na przesiadywanie w lokalnych restauracjach, spacery, przejażdżki rowerowe i relaks. Pierwszy raz gdy wsiadłam na rower myślałam, że to zły pomysł. Setki rowerów, skuterów, trąbiących aut, zwierząt i ja na starym, zdezelowanym, stukającym, wietnamskim rowerze z którego co jakiś czas spadał łańcuch. Ale był chabrowy i miał koszyczek na aparat i to się ceni. Jakimś cudem udało mi się wyjechać cało z miasta i szybko pognałam zobaczyć morze, które przecież tak uwielbiam. Na miejscu cała się trzęsłam, nigdy wcześniej nie uczestniczyłam sama na malutkim rowerze w tak szaleńczym ruchu drogowym, gdzie wydawało mi się, że z każdej strony coś chce mnie rozjechać, a na pewno ogłuszyć trąbieniem. Niestety jednak morze było bardzo brudne, a część plaży Bãi biển Cửa Đại była przykryta wielkimi workami wypełnionymi piachem, które chyba służą za falochrony.

Bãi biển Cửa Đại

Jednak w tej okolicy są też inne plaże. Wyruszaliśmy odrobinę na północ do najbardziej popularnej An Bang Beach. Po drodze jednak bardzo się rozpadało. Zatrzymaliśmy się więc w lokalnej a’la kawiarni. Był to kawałek dachu przed domem jakiś ludzi z ławkami i stolikami, gdzie siedziało kilku lokalnych mężczyzn, którzy pili czarną kawę i popijali ją czymś co wyglądało jak herbata.

Chcieliśmy, więc zamówić tą herbatę w imbryczki ale nikt nie mówił po angielsku. Pani przyniosła nam w butelce Icetea, nie cierpimy słodzonych napoi, więc pokazałam jej że chcę to co Ci Panowie piją. Zdziwiła się ale po chwili przyniosła imbryczek z imbirowym naparem i dwie szklanki. Siedzieliśmy tam bardzo długo aż w końcu przestało padać. Gdy chcieliśmy zapłacić Pani próbowała mi powiedzieć, że to za darmo. Po chwili na szczęście przyjechała jej córka, która już mówiła po angielsku i wyjaśniła mi, że oni podają ten napój za darmo do kawy, więc nie musimy nic płacić. Aby zostawić jakikolwiek pieniądze, kupiliśmy wodę na drogę. Później za ten napój imbirowy w turystycznych restauracjach słono płaciliśmy. Gdy dojechaliśmy do An Bang Beach akurat wyszło słońce, więc odpoczęliśmy sobie na leżakach.

Tak też robiliśmy przez kolejne dwa dni, choć do wody nie wchodziliśmy, bo była bardzo brudna to miło spędziliśmy tam czas. Nie podobały mi się plaże w okolicy Hoi An, myślę, że jeśli wybrałabym się tam specjalnie na plażowanie i wypoczynek byłabym niezadowolona. Niedaleko wpływa do morza duża rzeka, której dopływami są kanały oblewające miasto, więc często na plaży widzieliśmy zdechłe szczury wyrzucone przez morze. Generalnie w miasteczku aż się roi od szczurów. Dla mnie to nie robiło różnicy ale mój mąż niechętnie je spotykał, choć te spotkania były nieuniknione, nawet kilkanaście razy dziennie. Za to jedzenie było cudowne zwłaszcza sajgonki, a na nocnym bazarze w samym centrum można było kupić wszystko czego tylko dusza zapragnie od różnego rodzaju zup pho, przez suszone robale i owoce morza, po przepyszne owoce i desery, którymi zajadałam się codziennie.

Po czasie przyzwyczaiłam się do jazdy na rowerze w tym niekontrolowanym ruchu drogowym. Uważam, że taka forma zwiedzania okolic jest najlepsza, bo wszędzie udało nam się dotrzeć i zobaczyć więcej.

Poza odpoczynkiem i zwiedzaniem miasteczka wybraliśmy się na dwie wycieczki z lokalnymi przewodnikami.

Marbele Mountains

Góry Marmurowe to skupisko pięciu wzgórz marmurowo-wapiennych. Są to według wierzeń góry pięciu żywiołów: Kim (metal), Thuy (water), Moc (wood), Hoa (fire) i Tho (earth). My odwiedziliśmy Water Moutain największą i najbardziej popularną ze wszystkich pięciu. Przyciągnęły mnie w te góry sanktuaria hinduskie i buddyjskie głęboko ukryte w jaskiniach, które pochodzą nawet z XVI wieku.

Na początek wspinamy się stromymi schodami na górę, gdzie wita nas ogromny posąg Buddy. Przechodząc dalej naszym oczom ukazuje się pięknie zdobiona świątynia Linh Ung, a po lewej stronie ogromny posąg Lady Buddha. Dużo podróżuje po Azji, lecz dopiero teraz pierwszy raz zobaczyłam Buddę w postaci kobiety.

Czułam się w tym kompleksie jak w pięknym, chińskim pałacu. Za świątynią skąpaną w przepychu mieści się tajemnicza grota Tang Chon. Przechodzę przez naturalny, wąski wąwóz, słyszę pieśni modlitewne z głośników ukrytych gdzieś w zaroślach. Wkraczając do jaskini ukazuje mi się po prawej stronie surowa świątynia Tam Thai XVI w. z Buddą w centralnym miejscu. Na wprost, z groty spogląda na mnie ogromny posąg Buddy. Czuję zapach palących się kadzideł, niczym niezmącony spokój, ciszę. Wiem, że znalazłam się w wyjątkowym miejscu, czuję ogromny przypływ wdzięczności, że mogę tu być, w tak pięknym, tajemniczym, niesamowitym miejscu. Stałam przez dłuższą chwilę na środku dziedzińca, oszołomiona miejscem i chwilą.

Przeszłam kawałek dalej za świątynie i zobaczyłam majestatyczny posąg Buddy Maitreya. Oświetlony był światłem słonecznym wykradającym się przez otwory w skałach. Poczułam wzruszenie i niesamowitą wdzięczność. Kolejno zajrzałam do pozostałych grot i przyglądałam się różnym posągom Buddy. Klika z nich miało na piersi znak swastyki. Nazwa svastika pochodzi z sanskrytu i oznacza „przynoszący szczęście”. Swastyka jest symbolem religijnym, obecnym w większości kultur i religii świata. Równolegle jednak wciąż funkcjonuje jako symbol neofaszystowski, przez co nadal jest często kojarzona z nazizmem. W Azji jest natomiast powszechnie stosowanym symbolem szczęścia i pomyślności.

Wracamy na powierzchnię, kolejne schody i moim oczom ukazuje się bajońska, strzelista pagoda Xa Loi.

Idę dalej do kolejnej jaskini Huyen Khong. Przechodzę przez omszałą, chińską bramę. Przy wejściu witam mnie Lady Buddha. I nagle… widzę ogromną jaskinie. Do środka wpada światło dzienne przez klika otworów w suficie. W centralnym miejscu jaskini stoi na wzniesieniu ogromny posag Buddy. Po prawej i lewej stronie są dwie, podświetlone świątynie. Obok mnie stają dwa broniące wejścia posagi, przedstawiające skrajne emocje człowieka: złość i szczęście.

Wchodzę do świątyni i kieruję się na prawo. Przyglądam się posągom i ludziom zanurzonym w modlitwie. Ogarnia mnie ta magiczna atmosfera i znów czuje wzruszenie. Jestem w wyjątkowym miejscu, które ma wielką wartość duchową. Jest to zdecydowanie najpiękniejsze miejsce jakie w życiu widziałam. Może też dlatego, że buddyzm jako filozofia jest bardzo bliska mojemu sercu, a zobaczyć posag Buddy, dla mnie najcenniejszego nauczyciela duchowego, w tylu różnych wersjach i tak pięknych sceneriach, przyprawia mnie o dreszcze na skórze, łzy w oczach i szybsze bicie serca. Ach… jestem tak bardzo wdzięczna, że mogę podróżować i doznawać tak cudownych wzniesień na każdym kroku, których też nie brakuje mi w życiu codziennym.

Mỹ Sơn – piękna góra

My Son to jedno z najbardziej popularnych miejsc turystycznych w środkowym Wietnamie. Jest to zabytkowy kompleks świątyń hinduistycznych opuszczony i częściowo zrujnowany, stanowiący pozostałość po istniejącym tu, w okresie między IV a XV wiekiem n.e., sanktuarium religijnym Czamów. Na początku XX w. w Mỹ Sơn było ok. 70 budowli w różnym stanie zniszczenia. Obecnie w całości pozostało tylko kilka sztuk.

W czasie wojny Wietnamskiej w dolinie Mỹ Sơn założyli swoją kwaterę partyzanci Wietkongu. Najwyższą 28-metrową wieżę świątyni A1 wykorzystywali jako maszt radiostacji. W sierpniu 1969 r. amerykańskie samoloty wykonały nalot dywanowy na sanktuarium, niszcząc i uszkadzając wiele budowli. Ze świątyni A1, najstarszej, zbudowanej w VII w. przez Sambhuvarmana, pozostał jedynie stos potłuczonych cegieł. Po wojnie rząd wietnamski postanowił odrestaurować sanktuarium. Teren oczyszczono z niewypałów i rozminowano. Do dziś jednak nie można schodzić z wytyczonej ścieżki aby nie wejść przypadkiem na minę. W 1981 r. wykonania prac konserwatorskich podjął się zespół polskich konserwatorów pod kierownictwem Kazimierza Kwiatkowskiego (on również uratował stare miasto Hoi An przed wyburzeniem). W 1999 roku kompleks My Son został wpisany na listę UNSECO.

Cały kompleks jest malowniczo położony w lesie tropikalnym, pomiędzy dwoma pasmami górskimi. Najpiękniejsze i najlepiej zachowane są świątynie w sektorze C i D. Ceglane budowle, trawione przez naturę, przyozdobione płaskorzeźbami i innymi dekoracjami tworzą tajemniczą atmosferę. Tajemnic powstania tego miejsca jest mnóstwo. Przewodnik zapytał jednego z indyjskich turystów aby przetłumaczył napisy na ścianach. Okazuje się, że nikt na Świecie nie jest w stanie tego odczytać. Dodatkowo współcześni inżynierowie nie mogą dojść do tego jak zostały połączone cegły, ponieważ nie mogą doszukać się żadnej zaprawy. Szkoda tylko, że francuscy konserwatorzy zabytków mimo ponagleń wietnamskiego rządu do dziś nie chcą oddać głów, które wycięli z posągów. Aby je zobaczyć musiałabym się teleportować do Luwru.

Niemniej jednak pozostałości starych świątyń robią niesamowite wrażenie, nie takie jak Angkor Wat w Kambodży do których są porównywane, ale są bardzo interesujące. Może gdyby nie wojna, My Son byłoby bardziej okazałe. Tego się nie dowiemy nigdy. Na koniec zwiedzania można trafić na taneczne przedstawienie, które było przepiękne.

Sun World->azjatycki Disneyland

Po przyjeździe do Wietnamu włączyliśmy telewizję. Akurat leciały Gwiezdne Wojny, które mój mąż uwielbia, więc oglądaliśmy chwilę. W przerwach reklamowych wyświetlano reklamę Sun Worldu. Było to dosyć zabawne dla nas: wyobraź sobie azjatycką rodzinę, dziecko przybiega do mamy z płaczem pokazując jej zdjęcie Disneylandu. Matce zrobiło się smutno, bo do Europy daleko. Jednak w telewizji pokazali reklamę Sun World i cała rodzina pojechała tam na wakacje.

Myślę sobie „jak już tutaj jesteśmy, to zróbmy tak jak ta azjatycka rodzina”. Zostawiliśmy sobie jednak to miejsce na koniec, bo wycieczki do Sun World były drogie. Pytałam też spotkanych podróżników i wszyscy mówili, że się tam nie wybierają, bo jest zbyt drogo. Kiedyś widziałam w sieci piękne zdjęcia Golden Bridge i bardzo chciałam zobaczyć ten most, który znajduje się na terenie parku. Znalazłam, więc sposób aby załatwić wszystko trochę taniej, bez pośredników. Na początek przenieśliśmy się do Đà Nẵng. Samo miasto nie robi piorunującego wrażenia, ale noclegi są tanie, więc mogliśmy wybrać w miarę luksusowy hotel i spędzić kilka dni przy plaży. Choć morze nas odstraszało swoim brązowym kolorem, to miło spędziliśmy tam czas spacerując po plaży, zajadając się owocami morza i spędzając wieczory na placu głównym przyglądając się jak lokalni spędzają czas wolny.

Jeden cały dzień poświęciliśmy na Sun World, gdzie ubrałam moją urodzinową sukienkę. Z prywatnym kierowcą dojechaliśmy w góry Ba Na Hills. Po drodze kupiliśmy bilety od konika, bo kierowca powiedział, że na miejscu są kolejki do kas. Okazało się, że jednak nie ma tych kolejek, ale na górze rzeczywiście było mnóstwo turystów. Do parku rozrywki można się dostać jedną z trzech kolejek linowych. Sama jazda kabiną była rewelacyjna, znacznie szybsza niż nasze narciarskie i wiodąca nad lasem tropikalnym z mnóstwem wodospadów.

Po dotarciu na szczyt, zobaczyliśmy coś w stylu atrapy europejskich miast i wielki napis Sun World umieszczony na kręcącej się kuli ziemskiej. Przypominało mi to bardzo amerykańskie Universal Studios.

Pierwsze co chciałam zobaczyć i prawie tam pobiegłam był most Golden Bridge. Dojechaliśmy do niego kolejną kolejką. Szczerze mówiąc, oczekiwałam większego WOW. Most jest o wiele mniejszy niż wydawało się na zdjęciach. Do tego ogromne kolejki. Gdy przyszliśmy okazało się, że zamykają pół mostu, aby nagrać jakiś film z NG. I to byłoby na tyle.

Przynajmniej tak mi się zdawało… spacerowaliśmy po parku śmiejąc się jak dzieci, widząc różne atrakcje na przykład wszędobylskie świnie. Natrafiliśmy też na część, która miała przypominać Tybet, gdzie było naprawdę pięknie.

Później wróciliśmy do centrum miasteczka, gdzie jako jedyni byliśmy turystami z Europy. Mogliśmy na tych europejskich ulicach robić za żywe atrapy.

Zmęczeni tłumem krzyczących z ekscytacji chińskich turystów poszliśmy w kierunku zieleni i kolejnej góry. Okazało się to być zagłębie różnych świątyń, a jak już wiadomo ja uwielbiam świątynie. Weszliśmy na jedną z wież i naszym oczom ukazał się cudowny widok miasta skąpanego w chmurach. Wyglądało to naprawdę imponująco. Poczułam się troszeczkę jak Jasio na wyrośniętej fasoli, która przeniosła nas do miasta w chmurach…

W dniu moich urodzin polecieliśmy do słynnego Sajgonu aby z Olą i Mateuszem ze ŚWIAT Na Własną Rękę poimprezować w wielkomiejskim stylu. O naszych dalszych przygodach z Wietnamu opowiem w kolejnym poście.

Comments

comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*