Wietnam Południowy

Na południe Wietnamu pojechaliśmy po garść interesującej historii, wymarzony kapelusz „non la” i spędzić moje 33 urodziny w wielkomiejskim styli, na dachu drapacza chmur w Sajgonie.

Przylecieliśmy do Ho Chi Minh (nowa nazwa Sajgonu zmieniona po 1975 r., czyli zdobyciu miasta przez komunistów i zakończeniu wojny z USA) z rana 20 grudnia, czyli w dniu moich urodzin. Dzień wcześniej zarezerwowałam jak mi się wydawało fajny nocleg ale na miejscu okazało się, że to zwykły hostel. Chciałam te kilka nocy spędzić w fajnym, klimatycznym miejscu, lecz okazało się, że nie mieliśmy prywatnej łazienki (która była w opisie), a pół naszego pokoju zajmował zrobiony z płyt drewnianych boks – a’la pokój bez okien z osobnym wejściem, gdzie mieszkali ludzie. W naszym pokoju słyszeliśmy nawet jak Ci ludzie zza ściany przewracali się w łóżku na drugi bok. Ale cóż, postanowiłam, że tam zostaniemy i poczujemy prawdziwy wietnamski klimat. Nawet szczury biegały po naszym balkonie i toczyły walki, do których zdążyliśmy się już przyzwyczaić i szczerze mówiąc gdyby nie one moglibyśmy pomyśleć, że wylądowaliśmy w innym kraju.

Jako zapalony podróżnik od pierwszego dnia chciałam biegać po mieście i zwiedzać. Teraz wiem, że dobrze zrobiliśmy zostając na naszej dzielnicy, odpoczywając przed imprezą urodzinową, bo gdybym tego dnia zobaczyła muzeum wojny, nie chciałabym na pewno uroczyście obchodzić urodzin.

Pamiętam jak pierwszy raz wyszliśmy na ulicę i zobaczyłam dym. Zapytałam Marcina „co się pali?”. Marcin odparł „nic się nie pali – to smog”. Tak, jeszcze nigdy nie wiedziałam czegoś takiego, do tego miliony aut i skuterów płynących jak rwąca rzeka w każdym kierunku, nawet chodnikami dla pieszych, bo przecież jezdnia to za mało. Żyjąc na co dzień w spokoju i blisko natury przeraziło mnie to wszystko. Znalazłam na mapie park i szybko tam się udaliśmy. Na miejscu doznałam kolejnego szoku. Ten dym smogowy wił się pomiędzy drzewami, ławki były brudne od ptasich odchodów, a betonowymi alejami biegali nieliczni Wietnamczycy. Przypomniały mi się parki w Bangkoku gdzie zawsze znajduję schronienie od wielkomiejskiego zgiełku. W Sajgonie żaden z parków, w których usilnie szukałam spokoju i natury, nie dał mi azylu.

Byliśmy umówieni na wieczór z Olą i Mateuszem, podróżnikami prowadzącymi blog „Świat na Własną Rękę”, których poznaliśmy ponad tydzień wcześniej w Bangkoku, gdzie również kosztowaliśmy wielkomiejskiego klimatu w jednym z najbardziej popularnych drapaczy chmur. Tak nam się podobało na dachu wieżowca w stolicy Tajlandii, że chciałam to powtórzyć. Aby wybrać coś odpowiedniego pytałam lokalesów, lecz to był zły pomysł, bo mało kogo stać na to aby przebywać w takich miejscach. Po drodze trafiliśmy na lokalne biuro podróży, gdzie Pani miała rozeznanie i poleciła nam kilka miejsc. Miała w swojej ofercie ciekawe propozycje wycieczek zorganizowanych. Zdecydowaliśmy, więc zarezerwować wycieczkę do Delty Mekongu, gdzie chciałam kupić wymarzony kapelusz „non la”. Czasami korzystam z tego typu wycieczek, zwłaszcza gdy wypożyczenie auta nie wchodzi w grę. Myślę, że przy takim natężeniu ruchu nawet mój mąż nie zdecydowałby się wsiąść do auta. Nie chcieliśmy też tracić czasu na transfery lokalnymi środkami transportu. Gdy wróciliśmy do hostelu w końcu zastałam właściciela. Wypytałam go, które miejsce poleca nam na moje przyjęcie urodzinowe. Gdy tylko dowiedział się, że mam urodziny przytulił mnie i złożył mi życzenia, a później nawet dostałam od niego prezent. To było bardzo miłe.

Wieczorem umówiliśmy się na kolację w bardzo miłej wegańskiej knajpce tuż obok wieżowca w którym mieliśmy napić się drinka urodzinowego. Ola i Mateusz są wegetarianami i skutecznie przekonali mnie w dniu moich 33 urodzin abym ostatecznie też została wegetarianką, ku czemu skłaniałam się już od dawna. Zjedliśmy pyszne vege sajgonki i pojechaliśmy windą do Air 360 Bar. Miejsce naprawdę urocze. Na dachu były ustawione stoliki, bar, DJ za którym stała świąteczna choinka, w innej części podświetlany na niebiesko basen. Samo miejsce nowoczesne i nawet przyjemne ale widok na miasto już nie tak bajeczny jak w Bangkoku. Dodatkowo nie pozwolono nam usiąść przy barierkach tylko skierowano nas na środek i tam dostaliśmy miniaturowy stolik. Było to dosyć niemiłe, zwłaszcza, że większość stolików była pusta. Powiedzieli, że muszę zamówić szampana za 100 dolarów, wtedy będę mogła usiąść przy stoliku z widokiem, nie obchodziło ich nawet to, że są moje urodziny. Zamówiliśmy, więc napoje i w dziwnej choć nadal odświętnej atmosferze spędziliśmy w tym klubie nie całą godzinę. Myślę, że gdyby inaczej nas potraktowano, zapłaciłabym znacznie wyższy rachunek niż te prawie 100 dolarów za 2 piwa i 2 drinki.

W radosnej atmosferze poszliśmy na imprezową ulicę Bui Vien Walking Street. Chciałabym porównać to miejsce do Khao San Road w Bangkoku ale to co było w Wietnamie było istnym „sajgonem”. Setki ludzi, neony zdobiące niemal całe fasady budynków, sprzedawcy wszystkiego, tańczący ludzie, żarcie, niesamowity tłok, tętniące życiem kluby- jeden obok drugiego i muzyka tak głośna, że idąc środkiem uliczny czułam jakbym miała głowę przyłożoną do wielkiego głośnika na festiwali techno. Zdecydowanie nie nasze klimaty, więc szybko skręciliśmy w boczną alejkę gdzie usiedliśmy w skromnym barze napić się piwa, a ja jako że nie piję alkoholu zamówiłam moją ulubioną wietnamską herbatkę z imbirem. Rozmawialiśmy z Olą i Mateuszem o podróżach i zaraziłam ich pasją do motocykli. Podjęli decyzje, że jak kiedyś wrócą do Polski zrobią prawo jazdy i tak też zrobili, niebawem będą zdawać egzaminy.  

Zwiedzanie Sajgonu zaczęliśmy od muzeum wojny.

Kilka dni wcześniej siedzieliśmy z Marcinem w chińskiej knajpie gdzie było akwarium ze złotą rybką. Przy okazji zaczęliśmy rozmawiać o trzech życzeniach do owej złotej rybki. Obydwoje wymieniliśmy: żadnych wojen.

Zwiedzanie muzeum wojny przy mojej wrażliwości było bardzo trudne, wiele razy ledwo powstrzymywałam się od płaczu. Zwiedzając każde miejsce muzeum musiałam co chwile wychodzić aby wziąć głęboki oddech. Zwiedziłam to miejsce ogólnie. Prawie nie czytając oposów. Nie jestem po prostu w stanie patrzeć na zło jakie może wyrządzić człowiek drugiemu człowiekowi. Zdjęcia zabitych ludzi w tym dzieci, zniszczonych domów, skutków ataków chemicznych (cała jedna sala jest poświęcona Agent Orange), które działają do dziś. Po zobaczeniu sali poświęconej Agent Orange gdzie było mnóstwo zdjęć zdeformowanych ludzi i dzieci, przeszliśmy do sali obok gdzie niepełnosprawne dzieci na wózkach sprzedają ręczne wyroby, a jeden z nich, bez oczu grał na keyboardzie. Był tam też chłopiec, przypominający jednego z chłopców ze zdjęć w sali wcześniej, ale żyjący dziś, noszący na swoich barkach skutki wojny. Nie byłam w stanie więcej zwiedzać, wyszłam i zaczęłam płakać. Mam świadomość, że wojna w różnych częściach świata nadal trwa, nie jest o nich głośno, lecz tam dzieje się tragedia niewinnych ludzi, którzy tracą wszystko: kraj, religię, dom, wolność, honor, bezpieczeństwo, rodzinę, dzieci, rodziców, ukochanych, zdrowie i często życie. Nawet nie jestem sobie w stanie tego wyobrazić. Moim największym życzeniem jest świat bez wojen.

Przy okazji opowieści o muzeum podam kilka ciekawostek:

1. Cytat z Wikipedii: „Od lat 80. XX wieku wytoczono kilka procesów firmom, które produkowały Agent Orange – były to między innymi Dow Chemical i Monsanto. W roku 1984 amerykańscy weterani otrzymali 180 mln dolarów odszkodowania. W tym samym roku weterani z Australii, Kanady i Nowej Zelandii otrzymali pozasądowe rekompensaty.

W roku 1999 roku 20 tysięcy Koreańczyków Południowych wytoczyło proces przed sądem koreańskim. W styczniu 2006 Koreański Sąd Apelacyjny nakazał Monsanto i Dow Chemical wypłacić 62 miliony dolarów rekompensaty około 6,8 tys. osobom. Odszkodowania do tej pory nie dostał żaden mieszkaniec Wietnamu.”

2. Poruszę też temat Roundup jak już jesteśmy przy chemikaliach. Ja tego środka nigdy nie użyję na mojej ziemi i proszę Ciebie abyś poświęcił chwilę na przeczytanie informacji o Roundup (jeśli go stosujesz), o tym że nie ulega rozkładowi w środowisku itd. Proszę szanujmy naszą Ziemię, nie mamy innej!!!

Aby odetchnąć po przeżyciach w muzeum, usiedliśmy w lokalnej knajpie na popularną w tym regionie zupę pho. Dzień wcześniej gdy nie byłam jeszcze wegetarianką zamówiłam tą zupę w najbardziej popularnej wersji czyli z mięsem. To było coś okropnego. Nawet nie byłam w stanie zidentyfikować czyje ciało znalazło się w tej zupie, może tego szczura, który odwiedził nas o poranku, a może psa. Chyba to też przyczyniło się do tego, że z wielką chęcią pozbyłam się mięsa z mojego menu. Napełnieni tym razem zupkami z owocami morza wyruszaliśmy na zwiedzanie miasta.

Wietnam był przez wiele lat kolonią francuską, a ja uwielbiam styl kolonialny. Lecz dziś w Sajgonie rządzi pieniądz i każdy kawałek ziemi jest na wagę złota. To złoto jest ważniejsze niż stare, zabytkowe wille w stylu kolonialnym i art deco, więc już niewiele ich zostało. Dziwnie wyglądają te pojedyncze wille nad którymi górują wieżowce. Przechadzaliśmy się uliczkami i wypatrywaliśmy nielicznych już willi kolonialnych.

Katedry Notre-Dame of Saigon

Zobaczyliśmy też Liceum im. Marii Curie, przeszliśmy przez park i rzuciliśmy okiem na Pałac Niepodległości, tam też zobaczyliśmy wiele nowoczesnych rezydencji. Kolejno w drodze do Katedry Notre-Dame of Saigon weszliśmy na chwilę aby schłodzić się w klimatyzowanym, zrobionym na styl Harrodsa centrum handlowym Diamond Plaza. Obok katedry znaleźliśmy spokojną alejkę z mnóstwem księgarni i uroczych kawiarenek, gdzie napiliśmy się pysznej wietnamskiej kawy z mleczkiem kokosowym. Orzeźwieni udaliśmy się do Gmachu Poczty Głównej, skąd wysłałam kartki pocztowe do Polski. Budynek wygląda zewnątrz i w środku jak dworzec kolejowy, a spoglądający z centralnego miejsca Ho Chi Minh przynosi nas w przeszłość. Nazwa miasta Sajgon właśnie na cześć lidera partii komunistycznej i „ojca” narodu Ho Chi Minha została zmieniona na Ho Chi Minh City.

Kolejno poszliśmy prosto na miejski Bulwar Nguyen Hue. Mineliśmy po drodze jeszcze kilka kolonialnych budynków, które niebawem zostaną wyburzone.

Bulwar liczy około kilometr i zaczyna się przy przepięknym gmachu Ratusza Miejskiego, a kończy na rzece Sajgon. Spacer po bulwarze czyli centralnej części miasta jest dość specyficzny. Mianowicie przeszedł on renowację w 2015 roku i jest nowoczesny lecz wokół panuje istny „sajgon” architektoniczny. Kolonialne budynki hoteli de Ville i Rex, obok nowoczesne centrum handlowe w kolonialnym stylu Eden Quadrangle, przepiękny gmach Opery, historyczne hotele Caravelle i Continental kontrastują z koszmarnym budynkiem przypominającym komunistyczny blok z balkonami, a po drugiej stronie ulicy wznosi się charakterystyczny 68 piętrowy wieżowiec Bitexco Tower.

Usiedliśmy na ławce, kupiliśmy lody i odpoczywaliśmy spoglądaliśmy na gwar i tętniące, lokalne życie mieszkańców, którzy za nic mieli panujący upał. Kolejno udaliśmy się nad rzekę, gdzie znajduje się terminal promowy. Rzeka jak to rzeka w centrum metropolii była bardzo brudna, ale bryza wynagradzała trud wędrówki w miejskim upale. Ostatnim punktem zwiedzania na mapie Sajgonu był wybudowany w 1912 r. Ben Thanh Market pełen przeróżności od warzyw, jedzenia po chińskie podróbki i pamiątki. Zdecydowanie na jeden dzień to było zbyt dużo. Lecz cieszę się, że to trwało tylko jeden dzień. Chyba w moim życiu już za dużo zwiedziłam wielkich miast, albo po prostu ja się zmieniłam i wolę przebywać w naturze, a nie w wielkomiejskich obszarach. Sajgon jest najmniej atrakcyjnym miastem jakie miałam okazje zwiedzać, choć rzeczywiście unikalnym. Niemniej jednak poznałam w pełni znaczenie słowa „sajgon”.

Delta Mekongu

Nie zobaczyć Delty Mekongu w Wietnamie to tak jak być w knajpie i nie wypić piwa (hehe ten przykład podrzucił mi mąż, bo ja od ponad dwóch lat nie piję i nawet by mi to do głowy nie przyszło). Dobra, to teraz po mojemu: od ponad 10 lat sprzedaję wycieczki i wszystkich moich klientów wysyłam do Wietnamu z obowiązkowym punktem zwiedzania Delty Mekongu. Nie zdecydowaliśmy się, przy tak szaleńczym ruchu drogowym, na wynajęcie auta, więc pozostało nam kupić w lokalnym biurze zorganizowaną wycieczkę. Myślałam, że będzie fajnie, bo już wcześniej w Hoi An korzystaliśmy z takiej formy zwiedzania i byłam zachwycona. Lecz gdy zamiast świątyni zostałam zawieziona do sklepu, a później do kolejnych czterech pomiędzy którymi pływałam łodzią, to niezbyt byłam zadowolona. Przecież to ta łódź miała być przygodą. Chciałam zobaczyć prawdziwe życie. Prawdziwych ludzi. Jednak wzięłam udział w jednym, wielkim komercyjnym show. Mam wrażenie, że cała wyspa Ben Tre jest takim matrixem, do którego są przywożeni turyści w liczbie setek dziennie i zaczyna się przedstawienie. Nie wiem i śmiem wątpić aby było miejsce na Delcie Mekongu do którego łatwo się dostać, w którym można poczuć prawdziwy wietnamski klimat. Są też dobre strony medalu. Daliśmy zarobić Wietnamczykom, posłuchaliśmy ciekawych historii od naszego przewodnika, który się bardzo starał, zobaczyliśmy jak wyrabia się cukierki kokosowe (pyszności), pierwszy raz zjadłam owoce kwiatu lotosu, posłuchałam wiejskich przyśpiewek, wsadziłam palca w plaster oblepiony pszczołami, aby spróbować lokalnego miodu, kupiłam sobie szalik wykonany z kokosa, a Marcin majty z bambusa. Zjedliśmy też przepyszny obiad, czego się nie spodziewałam. Co prawda w tym miejscu (niby lokalna wioska), jadło z nami kilkadziesiąt albo nawet kilkaset innych turystów lecz jedzenie było wyśmienite. Rejsy łodziami też były ciekawe ze względu na naturę ale to była najbardziej turystyczna szopka w jakiej kiedykolwiek brałam udział. Tak podróżują prawdziwi turyści 😉 nie bierzcie ze mnie przykładu i unikajcie Ben Tre.

Jednak spełniłam moje marzenie i kupiłam lokalny, pleciony z liści plam kapelusz „non la”, który wisi już na świcie nad wejściem do salonu mojego domu. Misja wykonana, można było uciekać z Wietnamu na wypoczynek na Koh Phangam o której napisze w kolejnym poście.

Comments

comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*