Teneryfa

Teneryfa to wyspa którą uwielbiam. Odwiedziłam ją już dwa razy i za każdym razem rozkochuje mnie w sobie coraz mocniej. Ach ta „wstrętna baba”, pełna hiszpańskiego temperamentu, obłędnych widoków, obok wspomnień o niej nie da się przejść obojętnie. Pokażę Wam co mnie w niej oczarowało opisując ostatnią podróż na jej łono.cats

Nie sądziłam, że tak blisko od domu czeka mnie tyle uczuć zbliżonych do tych, które wywołuje we mnie „egzotyka”, ale zacznijmy od początku.

Po kilku dniach „dziadkowego wypoczynku”, bo nie oszukujmy się ale dobre hotele na Kanarach to miejsca do umilania wypoczynku europejskich emerytów, a do tej pory poza hotelem i Siam Parkiem nic innego nie widzieliśmy. W końcu poczułam prawdziwą hiszpańską naturę. Wyruszyliśmy o poranku, wynajętym autem z grupą znajomych ku przygodzie. Na początek zwiedziliśmy nudną stolicę wyspy Santa Cruz,

następnie godzinny relaks na pięknej plaży Teresitas.

Nasze ciała rozgrzane do czerwoności od kanaryjskiego słońca, liczyły tylko na ochłodę. Część osób z naszej grupy wsiadła w auta i wyruszyli w drogę powrotną do hotelu. My jednak ochłodzeni klimatyzacją naszego skromnego samochodziku, pojechaliśmy dalej zwiedzać. Do nawigacji wrzuciłam starą stolicę wyspy La Laguna, której nie udało mi się zobaczyć przy pierwszej podróży po Teneryfie. Podjechaliśmy blisko starego centrum i weszliśmy w wąskie, urocze uliczki. Pochodziliśmy chwilę i przysiedliśmy aby coś przekąsić i naładować baterie na dalsze zwiedzanie. Popijając hiszpańskie wino zadzwonił telefon. To Elwira, która wraz z resztą wybrała się z powrotem do hotelu. Okazało się, że już od godziny stoją w korku na autostradzie. Droga w końcu została zamknięta i muszą wracać przez góry. Trasa, która miała zająć im godzinkę przerodziła się w trzygodzinny koszmar. Informacja o sytuacji na drodze zmusiła nas do poznania starej stolicy Teneryfy dogłębnie. Im dłużej zwiedzaliśmy, tym więcej piękna odkrywało przed nami to zabytkowe miasto. Zaczęło się miło, od pierwszego wina, później drugie w lokalnej restauracji. Tam też zasmakowaliśmy wspaniałej hiszpańskiej kuchni. Krążyłam po mieście za zakonnikami, którzy w swych szarych habitach, szybkim krokiem doprowadzali mnie do pięknych skwerów lub kościołów i znikali za bramami siedemnastowiecznych murów kryjących działające po dziś dzień zakony. Słuchaliśmy ulicznych grajków oświetlonych blaskiem latarni, spacerowaliśmy kolorowymi ulicami, pełnymi uśmiechniętych ludzi, podziwialiśmy kolonialną architekturę.

Kiedy byliśmy już totalnie zmęczeni, stwierdziliśmy, że wracamy. Jednak nie było nam to dane. Przechodząc obok głównego kościoła trafiliśmy na imponującą swym rozmiarem i wydźwiękiem procesję. Zafascynowana całą sytuacją, która „spadła nam z nieba”, zrobiłam mnóstwo zdjęć. Czułam się tak szczęśliwa jak w lutym, kiedy przez przypadek na Sri Lance trafiłam na hinduskie święto i bajeczną procesję, taką, jakie widuje się tylko w telewizji. Ta hiszpańska właśnie taka była, pełna magii, mistyczna, od ludzi biła dziwna, dobra energia, czułam w powietrzu lekki zapach kadzideł a mrugające świece niesione przez wiernych podnosiły duchowy charakter całej uroczystości. Poszli jednak, znikli w oddali, zostawiając mnie w zadumie…

czas się obudzić!
Wsiedliśmy w auto i wyruszyliśmy w drogę powrotną w nadziei, że korek na autostradzie odrobinę ochłoną. Jednak po drodze czekała na nas kolejna niespodzianka, świąteczny festyn. Tak, dokładnie rok temu będąc na wyjeździe z tą samą ekipą na Rodos, część wróciła do hotelu po pół-dniowym zwiedzaniu, a my pojechaliśmy jeszcze coś zobaczyć i przez przypadek trafiliśmy na święto wraz z hucznym festynem. I tym razem były mięsa z rożna, zespoły i kolorowe, chińskie, odpustowe zabawki. Tylko tutaj są inni ludzie, bardziej? Jakby to ująć? Może wyluzowani.
-Ileż można zwiedzać, czas wracać!
Jednak nie. -Jest! Słyszę muzykę, to salsa?
-Tak to salsa! Musimy to zobaczyć!
I jak zaczarowani gapiliśmy się przez okna na rozgrzane hiszpańskie ciała, wirujące w tańcu…
-To co wracamy? Tylko jak, bo korek na autostradzie nie odpuszcza?
Wybraliśmy boczną drogę, która raptem zmieniła się w szutrówkę. Jechaliśmy tak w pyle unoszącej się czerwonej ziemi, pomiędzy polami uprawnymi bananowca. Czuliśmy się jakbyśmy przemykali się z Meksyku zieloną granicą do Stanów.  Powrót na autostradę wydawał się być jedyną racjonalną opcją, więc tak też zrobiliśmy. Wylądowaliśmy w połowie korka i staliśmy tylko pół godziny. Naszprycowani emocjami poszyliśmy spać aby kolejnego dnia poczuć to samo, przynajmniej taką mieliśmy nadzieję.
Tego dnia Teneryfa rzuciła mnie na kolana, zmieliła i pozostawiła w stanie euforii. Choć zawsze uważałam tą wyspę za najpiękniejszą na Kanarach, po tych dwóch dniach w drodze to przeświadczenie znacznie się spotęgowało. W czasie naszej przejażdżki w głąb lądu, aż pod wulkan Teide i dalej na północ do La Orotava, zobaczyliśmy mnóstwo zapierających dech w piersiach widoków. Zaczęło się spokojnie. Kręta droga prowadziła nas w górę, przez miejsca przypominające amerykańskie parki narodowe: od zielonych lasów, urwistych skał o różnych barwach i przeróżnej formy ostańców, po widoki przypominające Marsa.

Później zjazd z wulkanu i panorama na północy kraniec wyspy, spowity gęstą mgłą.

Na koniec czekała na nas wisienka na torcie, La Orotava, zdecydowanie najpiękniejsze miasteczko na wyspie. Usiane siedemnasto i osiemnastowiecznymi typowo kolonialnymi budynkami i pięknymi ogrodami. Tripadvisor zaprowadził nas na pyszny obiad, a na deser wypiliśmy lokalną, bardzo słodką kawę z likierem Barraquito.

Na powrót wybraliśmy tą samą drogę i ponowo cieszyłam się jak dziecko podziwiając obrazy przypominające mi moją podróż po zachodniej części Stanów Zjednoczonych. Hm… nie trzeba lecieć aż tak daleko, za ocean, aby zobaczyć tak zjawiskowe krajobrazy. Tylko jedno nie dawało mi pełni szczęścia, jechaliśmy autem, a nie motocyklem. Jednakże Teneryfa jest tak blisko, że zawsze możemy tam wrócić i wynająć motocykle.

Niemniej jednak Teneryfa to nie tylko „piękna baba” z zewnątrz, trzeba zagłębić się w jej wnętrze aby odkryć jej hiszpański, gorący temperament, bo przecież nie wygląd jest najważniejszy.
W La Laguna trafiliśmy na święto Matki Bożej z Candelarii, jednak to nie jedyna niespodzianka, która na nas czekała. Zaraz obok hotelu w sercu wioski rybackiej Los Abrigos ludzie celebrowali swoim dzikim temperamentem święto morza. Mnóstwo straganów, przyczep z jedzeniem i alkoholem, fajerwerki, place przystrojone kolorowymi girlandami, małe, przyozdobione świecidełkami łodzie na których wszyscy tańczą. Jednak to ludzie tworzą prawdziwy świąteczny klimat: swoim tańcem, beztroskimi skokami do wody, ci odrobinę zmęczeni bujaniem biodrami w rytm muzyki wydobywającej się z największej łodzi leżą na ręcznikach, popijają wino i zajadają się paellą. Trzeba tam być, pić wino, tańczyć i skakać do wody aby poczuć to co ja wtedy poczułam. Świętowanie w wersji hiszpańskiej przyprawiło mnie o szybsze bicie serca, do tego te wszystkie hiszpańskie hity, które tak bardzo lubię słuchać.

Kto by pomyślał, że na Kanarach znajdę kawałek raju…

Informacje ogólne:
Do zobaczenia i posmakowania:
-rekomenduję trekking Parque Nacional de El Teide, niezapomniane, zapierające dech w piersi widoki,
-baseny Lago Martianez,
-stara stolica Teneryfy La Laguna,
-Loro Parque ogród zoologiczno-botaniczny ,
-miejscowość nad morzem Garachico, wioska Masca i Los Gigantes,
-Siam Park, chyba największy Aquapark w Europie,
-plaże: w miejscowości El Medano, która jest doskonałym miejscem do uprawiania „wietrznych” sportów wodnych tj. kitesurfingu i windsurfing;

plaża Teresitas, zmuszająca do błogiego lenistwa,

-ogrody botaniczne powstałe w 1788 r. (Jardin Botanico),
-miasteczko La Orotava,
-miasteczko Puerto de la Cruz,

tutaj polecam restauracje: El taller Seve Día, ulica Calle San Felipe 32; Bodega Julian, ulica Calle Mequinez 20
-fajna opcją poznania wyspy z zewnątrz są również rejsy, których ceny zaczynają się od 20 Euro.

Najlepszym sposobem na zwiedzenie wyspy jest  wynajęcie auta na dwa- trzy dni. Można wynająć na miejscu, polecam wypożyczalnie: http://www.cicar.com/EN
Proponuje Wam abyście na jeden cały dzień pojechali do Siam Parku, a wieczorem wybrać się na imprezę do Playa de la Americas (najbardziej imprezowego miejsca na wyspie).

http://www.siampark.net/index.php/en/

Aby dojechać z północy na południe macie trzy możliwości:

-wschodem przez stolice Santa Cruz dobrymi drogami ok 100 km

-zachodem 75 km ale kręta droga

-środkiem przez góry, obok wulkanu

Przejechałam Teneryfę na te wszystkie sposoby i najciekawsze opcje to te dwie ostatnie. Zachodnią drogą, zwiedzając po drodze: miejscowość nad morzem Garachico,

wioska Masca (można zrobić tutaj trekking po górach),

później Los Gigantes.

Natomiast środek wyspy to równie niesamowite widoki ale zupełnie inne niż te na zachodzie. Przejeżdżając w okolicach wulkanu możecie poczuć się jak na innej planecie, może na Marsie. Później wyjeżdżając z gór możecie podziwiać pasmo chmur spowijające morze i miasteczko La Orotava.

Comments

comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*