Weekend majowy to czas wolny od pracy! Jazda motocyklem to wolność! Kiedy połączymy czas wolny i wolność powstaje nam świętość, która stała się tradycją. Tradycją podróży na motocyklu w okresie weekendu majowego. Ten moment jest świetnym czasem na rozpoczęcie sezonu motocyklowego, dlatego też co roku dosiadamy nasze jednoślady i wyruszamy przed siebie. Tym razem zabieram Was do Chorwacji.Każdy motocyklista ma pewnie problem w dalekim podróżowaniu. Mianowicie jeśli jedziesz 8-10 godzin, praktycznie bez przerwy, Twój kręgosłup w pewnym bliżej nieokreślonym momencie zaczyna krzyczeć o pomoc. Później kolejnego dnia, po przejechaniu kilku kilometrów, przypomina Ci o przegięciu którego dokonałeś dzień wcześniej i nie ma frajdy z jady. Aby tego uniknąć podzieliliśmy drogę na Bałkany na dwa dni. Wspólnie zadecydowaliśmy, że „połowa” drogi leży we Wiedniu. Planowaliśmy wyruszyć o poranku z Wrocławia, ale w przypadku licznej grupy bywają poślizgi. Tym tempem zastało nas południe, więc pognaliśmy ile maszyny dały w stronę Austrii. Ja z Marcinem dosiedliśmy Suzuki V-stroma, Kasia z Pawłem Yamachę XJR 1300 a Maciek leciwą Hondę Transalp.
Dotarliśmy do Wiednia ok 18. Spoczęliśmy w centrum, w lokalnym hostelu a znajomy Maćka oprowadził nas po tym wielkim, kosmopolitycznym mieście, które po głębszym poznaniu stało się jednym z moich ulubionych (jednak aby dojść do tego wniosku, później odwiedziłam Wiedeń jeszcze kilka razy).
Nasza piątka na kultowych turystykach nie była jednak jedyną w wyprawie po Bałkanach. O poranku dołączyli do nas Czoperowcy: Monika z Arturem, Juju z Rafałem i Waldi z dziewczyną. Jedenaście osób to już spora drużyna, więc ponowo wyjechaliśmy o 12 zamiast o poranku. Skierowaliśmy nasze jednoślady na szybką drogę ku Chorwacji. Jechaliśmy sobie całą watahą i jechaliśmy, i było strasznie nudo, bo przecież Czoperowcy jechali tak strasznie powoli.
Wtem Paweł mający najsilniejszą maszynę ze wszystkich, stracił cierpliwość. Narzucił nam własne tempo i w taki sposób porzuciliśmy ociężałych kierowców chopperów. Na fali rozgrzanych do czerwoności silników dojechaliśmy do rezerwatu Plitwickich jezior. Znaleźliśmy nocleg dla 11 osób i w spokoju, popijając piwko czekaliśmy na Czoperowców. Dojechali do nas już późną nocą. Dobrze że mieli support bo gdyby nie my to nie mieliby gdzie spać 😉
Tym razem o poranku, o ile poranek to godzina 10 wybraliśmy się na zwiedzanie jednej z najpiękniejszych chorwackich dzieł natury, mianowicie Parku Narodowego Jezior Plitwickich.
Po całym dniu zwiedzana, głodni kolejnych, pięknych darów Chorwacji pomknęliśmy na wyspę Murter.
Tym razem wyruszyliśmy osobno. Za sprawą odległego w przyszłości startu sezonu turystycznego, wyspa świeciła pustkami a apartamenty zalegały w tumanach kurzu, czekając na wakacje. Niemniej jednak udało nam się coś znaleźć, zostawiliśmy nasze rzeczy i pośpiesznie pobiegliśmy na iście chorwacką, kamienną plażę, aby zażyć lodowatej o tej porze roku kąpieli. Czoperowcy gonili ile sił i dotarli po zmroku. Oj biedny żywot ludzi na wolnych motocyklach. Ktoś mógłby mi w reszcie zwrócić uwagę, że chopprey to wcale nie wolne motocykle a jazda na nich jest bajką. I ja mam takie uczucia. Kocham choppery i mieliśmy okazję dosiadać piękne Harleye podróżując wzdłuż historycznej ROUTE 66, ale tam to jest feeling. W Europie mówi się na ludzi jeżdżących takim sprzętem „staruszki”, a na te motocykle „armatura”. Ja jednak uważam inaczej: Chopper to styl życia, nie jakiś tam motocykl. I tutaj właściciele KTM-ów krzykną- „KTM to styl życia!!!”. Też się zgodzę, bo miałam cudownego crossa i pędziłam nim przez bezdroża polskich wsi. Aby zakończyć ten spór, który de facto sama sobie wywołałam powiem jedno- „pasja to styl życia, a ta do podróży na motocyklach jest najfantastyczniejsza”. Mały spór wybił mnie z rytmu a właśnie w tym miejscu czeka nas coś pysznego. Mianowicie wieczorem wybraliśmy się do centrum miasteczka, by poszukać jakiejś strawy. Brak sezonu turystycznego, stanowi brak otwartych restauracji. Weszliśmy do jednej świecącej pustkami. Poprosiliśmy o najlepsze owoce morza i ryby dla grupy 11 wygłodniałych motocyklistów. Szef kuchni wprowadził zamęt, telefony się rozdzwoniły, kelner gdzieś wybiegł i wrócił, po 5 minutach z reklamówkami ryb i świeżych owoców morza.
Nie minęła godzina a nasz stół został zastawiony tak bogato, że aż nóżki zaczęły się uginać. Tak się przejedliśmy, iż nie mogliśmy na tych ugiętych nóżkach wrócić do apartamentów. Dyskomfort spowodowany powolną jazdą Czoperowców i coraz większa nasza irytacja w oczekiwaniu na resztę, sięgnęła zenitu i stwierdziliśmy, że się rozdzielamy i spotkamy za dwa dni w Dubrowniku. Kolejny dzień poświęciliśmy na plażowania. Bynajmniej ja z Kasią, chłopcy bawili się motocyklami. Hehe nazywam to „bawieniem się”, gdyż jeśli nic się nie zepsuło, to wystarczy co jakiś czas nasmarować łańcuch, a oni spędzili pół dni „bawiąc się” w mechaników. Jestem dziewczyną do tego z duszą artysty, więc może nie rozumiem pewnych rzeczy…
Przyszedł w końcu czas wyruszyć do Dubrownika. O poranku? Nie, tym razem wyruszyliśmy po 17. Ponieważ o poranku zachciało nam się nurkować 😉 Później zjedliśmy tym razem nieświeże ryby. Znaczy Kasia, Paweł i Maciek, bo my zamówiliśmy coś innego. O tym, że były nieświeże przekonaliśmy się później, kiedy to co chwile musieliśmy się zatrzymywać w toalecie. Mieliśmy niemałe opóźnienie, więc część drogi jechaliśmy po ciemku. Nie cierpię jeździć na motocyklu nocą, tym bardziej w kraju w którym są ciągłe roboty drogowe a ostre zakręty nie znikają. Miło jest jechać serpentynami w dzień przy dobrej pogodzie, ale w nocy przy totalnym wykończeniu organizmu staje się to już nieciekawie. Dotarliśmy do Dubrownika cali i zdrowi, ale Czoperowcy nie zadbali o nocleg dla nas. Prawdę mówiąc zadbali, lecz Chorwat wynajął komuś innemu nasze pokoje, bo myślał, że nie dojedziemy. Na szczęście jednak udało nam się zrobić roszadę w pokojach wynajętych przez naszych znajomych i jakoś się pomieściliśmy. Trochę ścisk, ale piękno miasta odpłaciło nam ten mały dyskomfort ciekawymi zabytkami i urokliwymi widokami, które przyciągają co rok tysiące turystów. Przyciągnęło i tym razem. Mimo bezkresu piękna jakie daje nam Dubrownik czujemy się poirytowani ilością turystów. Turyści Ci przyjechali z polski, bo przecież jest weekend majowy.
W tym miejscu rozstaliśmy się z Czoperowcami i każdy pognał w swoją stronę. My zahaczyliśmy jeszcze o kolejny cud chorwackiej natury mianowicie wodospady Krka
i skoczyliśmy na wyspę Rab.
Powrotną drogę, również zrobiliśmy na dwa razy. Tym razem zatrzymaliśmy się w naszym ulubionym miasteczku Mikulov. Miasteczku w którym często się zatrzymujemy w drodze powrotnej z południa Europy. A dlaczego? Ponieważ mają przepiękny zamek 😉 a tak naprawdę, bo mają przepyszne wina, które później litrami przewozimy do polski.